Jak mówię i piszę, tak widzę
– o potencjale międzygatunkowych dialogów

Weronika Zalewska

Jak mówić i pisać o nieludzkich mieszkańcach miast w sposób, który pomoże rozwijać nasze zrozumienie ich złożonych charakterów i potrzeb? Monolityczne określenia, których tak często używamy – natura, przyroda, zieleń – nierzadko zamiast budować międzygatunkowy dialog, zamykają go w szkatułce.

Wypowiadając słowo „natura”, wielu z nas odnosi się do tego, co odległe, dzikie, związane z weekendowymi wycieczkami, a rzadko z miejską codziennością. Zwyczajowo praktykujemy podział „my” versus „natura” i często wyłączamy z tej dychotomii zwierzęta domowe, wliczone w świat ludzki – choć przyznawanie im osobowości wiąże się właśnie z tym, że towarzyszą ludziom. Różnica pomiędzy relacją„człowiek i pies” a relacją „człowiek i reszta zwierząt” doskonale pokazuje sposób wartościowania bytów na bazie hierarchii kulturowej, która kształtuje nasze międzygatunkowe odniesienia. Byty znajdujące się poza przestrzenią współczesnego ogniska domowego są przez nas często opisywane jako „dzikie” w pejoratywnym sensie, a więc zagrażające nam, nieprzewidywalne, niezrozumiałe. Nawet na poziomie języka „dzicy nieludzie” zdają się burzyć nasze poczucie bezpieczeństwa. Nagłówki gazet mówią często o „ich” świecie, strasząc nas ryjącymi pola dzikami, inwazją kleszczy albo wścieklizną u wiewiórek. Rzecz jasna część z tych zagrożeń jest realna dla ludzkiego zdrowia czy infrastruktury, lecz wina zrzucana na nieludzi ukrywa zazwyczaj kluczowy fakt: wiele spośród tych wyzwań zgotowaliśmy sobie sami. Budując świat wyłącznie dla ludzi i dialogując wyłącznie z ludźmi, oddaliliśmy się od zrównoważonych, uważnych, kreatywnych decyzji, które uwzględniałyby dobrostan wszystkich mieszkańców. Robiąc to, ludzkość sama sobie zaszkodziła, zapominając, jak bardzo jest z nimi związana i jak wiele może się od nich nauczyć. Zrzucając odpowiedzialność na nieludzi, tworzy pętlę wskazywania winnego, nie uświadamiając sobie własnego współudziału w tym procesie.

Szczur ze skrzydłami, nieśmiało zakrywający pyszczek przednimi łapkami.Il. Mariusz Tarkawian

To język zaskakująco bliski antagonizmom populistycznych partii politycznych, dla których to zewnętrzny „szkodnik” (inna partia, feministki, ekolodzy czy też sama natura) są zazwyczaj sednem problemu, przyczyną i skutkiem niepowodzeń. Wyplenić, wykorzenić, wyczyścić, gatunek inwazyjny – to słowa łączące nadzorowanie przyrodą i medialne potyczki ludzi władzy. Hasła te wyrażają naiwną nadzieję, że doraźność i reakcyjność może rozwiązać wszystkie ludzkie i nieludzkie problemy, a to, co pod ich powierzchnią, prędzej czy później rozpłynie się w ciszy. Podobnie ze środkami bakteriobójczymi czy grzybobójczymi. Te sztandarowe produkty we współczesnym rolnictwie obiecują niemożliwe – usunięcie bakterii i grzybów w rolnictwie oznaczałoby przecież usunięcie samej gleby czy powietrza. Doskonale demonstrując brak zrozumienia ekosystemów przez ludzi, środki te często przynoszą inne, niespodziewane, zmutowane gatunki bakterii i grzybów. Nazwy takich produktów, zawierające przymiotniki takie jak „bakteriobójcze”, „grzybobójcze” czy „owadobójcze”, mają przynieść rodzaj ukojenia – składają obietnice wyczyszczenia, jak znany herbicyd Roundup, którego nazwa po angielsku oznacza „zebranie w jedno miejsce, zagonienie, nalot”. Doskonale jednak wiemy, że wystarczy, by wiatr zawiał w złą stronę, a zmieniają się losy ogrodniczego czyszczenia – toksyny mogą wówczas trafić do naszego organizmu, grożąc poważnym zatruciem i uszkodzeniem serca czy nerek. Z kim lub czym zatem walczymy?

Chcąc mieć wszystko pod kontrolą, często podejmujemy decyzje, które blokują naturalną regulację gleb czy rzek mających własne narzędzia do filtrowania czy metabolizowania zanieczyszczeń, wykształcone długo przed tym, nim na Ziemi pojawił się gatunek Homo sapiens. Gazety, reklamy, polityka, a nawet szkolnictwo doskonale ukazują ten konflikt, najczęściej wyśmiewając język ujmujący nieludzkie byty jako sprawcze, mające własną inteligencję i potrzeby. Określenia takie jak „inteligencja”, „uczucia”, „doświadczenia”, „potrzeby” pozostają zarezerwowane dla ludzi i tylko okazjonalnie używane są do opisu ssaków naczelnych, a więc „człekopodobnych” czy „człekokształtnych”. A gdyby tak, ćwicząc odporność konstruktów językowych, nazwać ludzi „mało-podobnymi”? To zdecydowanie bardziej poprawny logicznie zabieg językowy, bo genetycznie to my wywodzimy się od naczelnych, a one, oprócz bycia sobą, nie mają pierwiastka ludzkiego. Gwarantuję jednak, że większość ludzi poczułaby się obrażona; zwrot „ty małpo” funkcjonuje w języku polskim jako zaczepna obelga, choć znacznie mniej obraźliwa niż „ty szczurze” czy „ty świnio”. To chyba nie przypadek. 

Często brak nam świadomości, że bliski związek ludzi z darzonym szacunkiem i miłością psem jest relacją ukształtowaną genetycznie przez człowieka. Ludzie na przestrzeni wieków krzyżowali rasy w taki sposób, by uzyskać psy jak najbardziej oddane człowiekowi, lubiące pieszczoty i słuchające komend. Pierwotne rasy psów, takie jak basenji, wcale nie przepadają za głaskaniem. Ten przykład doskonale ukazuje niewidzialny ludzki aspekt natury, który towarzyszy nam tym bardziej, im głębiej wchodzimy w istotę ludzko-nieludzkich relacji. Paradoksalnie, wspomniana relacja z „czworonogiem” usprawiedliwia często niezauważanie innych zwierząt, w pewnym sensie odhaczając ludzką powinność uważności wobec otaczających nas bytów. Słowa „czworonóg” używam nie bez powodu – to dość niesamowite, jak szybko kojarzymy je z postacią psa, mimo że opis ten mógłby odnosić się do milionów innych gatunków zwierząt. To część naszej kultury, w której oddzielamy„zwierzątka domowe”, „włochatych kumpli” i „najlepszych przyjaciół człowieka” od istot, które są dla nas nierzadko niepokojące i obrzydliwe lub na które pozostajemy obojętni. Jak zatem mówić i pisać o istotach nieludzkich inaczej? 

Wszystko zaczyna się od uważności na ludzko-nieludzkie relacje tworzące żywą tkankę naszych miast – i światów w ogóle. Trudno mówić o czymś, nie zauważając jego istnienia lub bagatelizując je określeniami wynikającymi z pewnego dyskomfortu, jak w przypadku „latających szczurów” (alternatywne określenie gołębi). Podobne epitety potrafią sprowadzić czyjeś istnienie do „problemu”, nie wspominając jednak, że wiąże się on bezpośrednio z działalnością człowieka. Gołębie czy szczury są w mieście, bo jesteśmy tu my, i doskonale radzą sobie z upcyklingiem naszych resztek, wykonując część pracy zamkniętego obiegu[1]. Część z obrzydliwości, jaką nadajemy istotom nieludzkim, oddalamy od nas samych, tak samo jak odsuwamy ideę, że nasze śmieci„gdzieś” lądują – nie lubimy przecież konfrontacji z resztkami naszych zakupów zatruwającymi glebę w jakimś odległym kraju. Myślę, że podobnie jest ze spotykaną w mieście międzygatunkowością, czyli ze zwierzętami i roślinami żyjącymi wśród miejskiego smogu i koszów na śmieci. A przecież to także nasz międzygatunkowy autoportret, w którym istoty te zdają się mówić: „Próbuję tu po prostu przetrwać”, i są często zdecydowanie wytrwalsze od nas, wiodąc swoje dziwne, hybrydowe życia i karmiąc się tym, co dla nas bezwartościowe.

Świadomość naszego międzygatunkowego splątania pomaga mówić i pisać zupełnie inaczej. Wtedy z „przyrody”, „zieleni” czy „natury” może wyłonić się niełatwy międzygatunkowy dialog, w którym nieuchronnie aktorami zawsze są także ludzie. Wybrzmiewa on w sposobach sadzenia sosen w lesie, w rytmie mikoryzy zmienianym przez wywózki rozkładających się drzew i we wchłanianych przez glebę śmieciach. Natura nie jest oddzielonym od nas tworem – jest zarówno wokół nas, jak i w nas, a miasto, pomimo betonowych struktur, stanowi dom dla ogromnej różnorodności bytów, często niewidocznych dla nas gołym okiem. To sprawia, że o międzygatunkowości możemy pisać na tak wiele sposobów, odkrywając nasze relacje także w codzienności – w tym, co szykujemy na kolację oraz co rośnie na naszych wewnętrznych i zewnętrznych parapetach. Często nadal opisujemy naturę określeniami bliskimi romantycznym wierszom, jako nieskazitelną, dziewiczą i odległą, miasto zaś widzimy jako betonową dżunglę, wyzutą z różnorodności – twór tak antropocentryczny, że sprawia, iż nieludzie znikają, wessani przez masę. Ale przecież „nasze” wsie, pola i lasy są nie mniej antropocentryczne, ich różnorodność i cykle są zdegradowane przez człowieka – a jednak są, żyją, mają swoje potrzeby, są ogromnie kreatywne. Uświadomienie sobie ingerencji człowieka we wszystkie ekosystemy pozwala odczarować ten binarny podział i oddać miastu nieco międzygatunkowej żywotności – tym bardziej, że w czasach katastrofy klimatycznej miasta dają wielu bytom, najczęściej zwierzętom, sprytną możliwość przetrwania na ludzkich resztkach i w ludzkim otoczeniu. Ingerencja człowieka w ekosystemy nie oznacza wcale braku ich ingerencji w ekosystem człowieka – w końcu nieludzie są z nami wszędzie, począwszy od naszych ogródków po nasze jelita, w których mikrobiom wspiera trawienie oraz odporność i wciąż się zmienia w zależności od naszej diety, higieny i stylu życia. Pora odczarować tę jednostronność – nie musimy wiedzieć o nieludzkiej sprawczości, żeby mogła ona nieustannie się wydarzać.

Takie rozumienie pomaga włączyć nieludzi w dialog o potrzebach w wielu pozornie stricte ludzkich rozmowach – w projektowaniu miast, tworzeniu praw czy w rozwoju gospodarki. Wiele z dyskursów, na przykład architektonicznych czy prawnych, rozpoczyna się właśnie na poziomie języka – wierzę, że sam akt mówienia i pisania o nieludziach otwiera ludzką soczewkę na ich dostrzeganie, a następnie na ich losy i potrzeby. Pozornie bezużyteczna (czyli funkcjonująca poza systemem wartości ekonomicznej) poezja jest dobrym punktem wyjścia do tego dialogu, ponieważ uprzedza myślenie utylitarne, w które tak łatwo wkrada się dyskurs polityczny i ekonomiczny. Choć codziennie bombardowani jesteśmy przez prasowe nagłówki, dzięki zarówno pisaniu, jak i czytaniu poezji możemy wejść na głębszy poziom interakcji z otoczeniem; możemy stworzyć przestrzeń dla osobistych emocji, doświadczeń i fantazji, które są światotwórcze i mogą zaproponować zupełnie inne porządki dla ludzko-nieludzkich relacji. Opowiadany nam codziennie system kapitalistycznego wartościowania jest jak mantra, która oprócz języka determinuje także to, jak chodzimy, patrzymy i wąchamy. Poezja jest o wiele bardziej niebezpieczna, niż się wydaje, daje bowiem przestrzeń do tworzenia własnych i międzyludzkich dialogów, które mogą podarować alternatywne sposoby odnoszenia się– w myśleniu i w działaniu. Jest także przestrzenią wytchnienia, choć nie zawsze łatwego, bo wymagającego od nas skupienia, zwolnienia tempa, przewartościowania priorytetów. Dzięki poezji odchodzimy na chwilę od gotowych frazesów i ruchu od punktu A do punktu B (fizycznie i mentalnie), odkładamy pracę i bierzemy oddech; praktykując ludzko-nieludzki dialog, możemy przenosić jego elementy do swojej codzienności. „Co czują teraz otaczające mnie wrony, myszy, muchy? W jaki sposób nieludzie pojawili się dziś w moim życiu i jak się do nich odniosłam? Co myślą grzyby?”. Warto znaleźć w codzienności szczeliny, by się nad tym zastanowić, na nowo sobie wyobrazić.

Nie każdy lubi pisać, ale międzygatunkowy dialog, który poszerza nasze perspektywy wobec relacji ludzko-nieludzkich, wydarza się także w praktyce czytania. Czytając, zostajemy zaproszeni do chłonnego obserwowania innych osób, które poprzez słowa tworzą często nielinearne i nieoczywiste przestrzenie pozwalające znajdować nieludzi w „szczelinach istnienia”. Polskie poetki, pisarki czy filozofki, między innymi Maria Lebda, Urszula Zajączkowska czy Jolanta Brach-Czaina, wplatają w swoje prace międzygatunkową codzienność, „drobnostki” ukazujące, co nas otacza i jakie nawiązujemy relacje; „drobnostki”, które często stanowią głębokie rejestry naszego życia, jego budulce, rytmy, relacje. W tomiku minimum[2] Zajączkowska pisze:  

nad potokiem
ołowianym cieniem
szeleszczącym
w gęstwinie jaworów
i olsz nieprzystępnych
gorący odór padliny
paruje. 

więc myślę
że to dobre miejsce
zostało wybrane
na to przeistoczenie
przepoczwarzenie.
jutro będą motyle.

Ten fragment wiersza pokazuje, jak mroki natury można przepoczwarzyć w proces zrozumienia jej rytmów, oddechów i zapachów, a dzięki temu uświadomić sobie, jak my także w nich uczestniczymy. To proces obserwacji, poznawania, a czasem także wyobcowania (estrangement), kiedy to, co wydawało nam się wcześniej znajomym porządkiem, utartą logiką, otwiera się na nie zawsze łatwe powiązania, takie jak ludzkie przemijanie czy wpływ człowieka na środowisko. Wyjątkowo inspirujący i warty wspomnienia wydaje mi się pomysł, że czytać możemy nie tylko teksty; na co dzień czytamy przecież także chodniki, budynki, krzewy – skanujemy je wzrokiem, przypatrujemy się im, analizujemy je, mapujemy je swoimi stopami, wąchamy, dotykamy. W sensoryce kryje się nieskończenie wiele opowieści, które są dla nas dostępne, możliwe do odczytania za pomocą cielesnych narzędzi. To przewrotna forma bycia literatem, forma zarówno wciągająca nas w świat – w chodzenie na spacery, w sensoryczne absorbowanie, w codzienną uważność – jak i otwierająca nas na sposoby, w jakie czytają osoby niewidome czy słabowidzące, a nawet ci, którym trudno jest utrzymać uwagę na długim tekście, a zamiast tego wolą być w ruchu.

Żyjemy w czasach, gdy nie tylko pisarze i pisarki, ale także biolodzy i biolożki zaczynają zmieniać swój język, korzystając z poezji i krytyki społecznej jako ważnego budulca swoich prac naukowych – tych, które nie chcą tkwić zamknięte w laboratoriach, w oderwaniu od rzeczywistych międzygatunkowych czy systemowych współzależności[3]. To ważny proces; bazując na osobistych doświadczeniach, widzę, że dziś mówienie o ludzko-nieludzkich współzależnościach coraz rzadziej zderza się z oskarżeniem o naiwność czy ezoterykę.Jest to czas, w którym praktyka poezji może dialogować z nauką i aktywizmem głębiej niż kiedykolwiek (w przypadku zachodniej kultury), współtworząc nowe, głębsze języki do opisu złożonego charakteru dzisiejszej rzeczywistości. 

Nierzadko właśnie postawienie sobie prostych pytań – „jakie miałam dziś rano spotkania z nieludźmi i jak wpłynęły one na mnie oraz na nich?”– może nam pomóc pobudzić wyobraźnię, zauważyć żywe byty w naszych mieszkaniach albo po drodze do pracy. Taka praktyka może obrócić nasz świat „do góry nogami”, a może raczej „na lewą stronę” – stronę niewidoczną, marginalizowaną, lecz nie mniej obecną. (Jestem zresztą przekonana, że obie strony naszych t-shirtów pełne są nieludzi – ale jakże różnych w poszczególnych miejscach! Sam t-shirt i jego mikrobiom mogłyby być mapą miejskich opowieści). 

Wierzę, że także ludzki język może zaprowadzić nas w inne rejestry. Sama ekokrytyka, czyli dziedzina studiów nad literaturą badająca jej relację z tym, co więcej-niż-ludzkie, w ostatnich latach ogromnie się rozwinęła. W pisaniu budowanie światów ożywionych przybiera często nieoczekiwane kształty, nawiązuje do innych form inteligencji czy obecności i tworzy z nimi międzygatunkowy dialog konfrontujący ludzkie założenia wobec porządku rzeczy. Jednocześnie literatura wpada też nierzadko w pułapki romantycznych opisów – rzek, gór czy lasów – opiewając je jako odległe i nieskazitelne. W książce Inne możliwości Julia Fiedorczuk[4] przeprowadza wywiady z amerykańskimi poetami, pytając ich właśnie o kwestie „poezji ekologicznej”. Od większości z nich słyszy opinię, że zamykanie poezji o naturze, środowisku i otoczeniu w oddzielnej kategorii pogłębia kulturowe dychotomie. I że cokolwiek piszemy, jest to światotwórcze i międzygatunkowe – nawet pisząc o stojącej w kuchni szklance, możemy napisać o martwej materii, z której powstała. 

Co ważne, ekokrytyka może być stosowana wobec wszelkich tekstów – zgodnie z założeniem, że każdy tekst jest „ekologiczny”, bo na swój sposób manifestuje naszą kulturę, wartości i relacje. To otwierające, dostrzec, że o nieludziach wypowiadamy się także wówczas, gdy mówimy o nich pobieżnie, nie mówimy o nich wcale lub mówimy o nas samych (będących częścią natury, jakkolwiek wyjątkowo nieokiełznaną). W tym toku myślenia zauważamy ludzką narrację tworzoną w rozmowach, gazetach czy telewizji jako ekologiczną – o ogromnym potencjale kształtowania perspektyw, a co za tym idzie także relacji. Nawet przygotowując internetowy wpis o lokalnej wycince drzew, wybieramy – świadomie lub nieświadomie – jakiego użyć języka. Może to być język złości i frustracji, który wywoła na władzach miasta presję i zmobilizuje społeczność, ale może być to także język opowieści o naszych osobistych przeżyciach związanych z tymi drzewami – i te dwie formy wcale się nie wykluczają. Czuła, osobista formuła pisania może pokazać, że nie jest to problem oddzielny, ale w pełni nasz; że my także jesteśmy tym, co wdychamy, czego dotykamy i co nas otacza, i że budujemy relacje z innymi bytami, troszcząc się o ich losy, a także o losy miasta, które współtworzą.

Uświadamianie sobie roli języka w kształtowaniu wrażliwości – choć zważywszy na lakoniczność wielu dyskusji publicznych, nierzadko trudne i frustrujące – może nam przypomnieć o naszej codziennej sprawczości, która tkwi w tym, jak opisujemy rzeczywistość. Wewnątrz języka rezonuje ogromny potencjał wyjścia z tylko-ludzkiej bańki, w której tkwimy, paradoksalnie wytwarzając cierpienie i katastrofy o wielu obliczach, dotykające także nas samych. Co istotne, nasz codzienny język łączy się z wieloma innymi praktykami transformacji społecznej, inspiruje i przenika codzienne działania – i vice versa. Wybrzmiewa w porannych rozmowach sąsiedzkich, w słuchanym w samochodzie radio, w reklamach, w debacie politycznej i w komunikatach w przestrzeni miejskiej. Często powtarzamy zasłyszane opinie i frazy, bo kalki myślowe ułatwiają nam formułowanie opinii w codzienności, w której nie mamy czasu na głębszą refleksję. To pomaga nam mieć „swoje zdanie”, uczestniczyć w rozmowach, czuć się pewniej. Te opinie i formuły są skrótem myślowym, który powtarzany wiele razy, tworzy rzeczywistość kulturową i utwierdza nasze światopoglądy. I im częściej są powielane, tym trudniej się przez nie przebić. Dlatego tak ważne są drobne zmiany w codziennym języku i tym, jak włączamy do niego międzygatunkowe interakcje czy potrzeby nieludzi. Mówienie o tym, co widziało się na porannym spacerze, czym jest jedzenie na naszym talerzu, co mieszka na naszym parapecie i jak się miewa pobliska rzeka. Zmiana języka używanego do opisu nieludzi może nam pomóc na wielu polach – od budowania codziennych relacji z naszym otoczeniem po budowanie sojuszy sąsiedzkich i tworzenie nowych legislacji. Często brak nam wspólnego języka i zatrzymujemy się już na początku rozmów czy lektur prasowych, sfrustrowani różnicami, niezrozumieniem podstawowych pojęć. Z początku wprowadzanie tych zmian językowych dla wielu osób wcale nie jest łatwe, a przy tym poddaje nasze ludzkie relacje wielu konfrontacjom – w domu, w pracy czy w urzędzie. To małe misje, pełne kreatywności i odwagi, ale też starć z zastanymi alfabetami rzeczywistości. 

Innymi słowy, uczymy się potrzeb nieludzkich mieszkańców, robiąc dla nich miejsce w naszych systemach wartości – już nie na marginesie, ale w międzygatunkowym splątaniu, które uczy nas żyć i tworzyć w zgodzie z naszą współzależnością i (nie zawsze łatwą) wielością potrzeb. Wiele osób może przeciwko temu protestować, twierdząc, że mówienie o potrzebach i nadziejach nieludzi jest leniwym gestem antropomorfizacji. Uważam, że wręcz przeciwnie – może to być narzędzie wyobraźni i wrażliwości, jeśli tylko spróbujemy nie projektować na nie zbyt pochopnie własnych potrzeb. Opinia, że potrzeby mogą mieć tylko ludzie, z pewnością zasługuje na miano antropocentrycznej. Mówienie w imieniu innych bytów i o innych bytach w sytuacji, gdy nie znamy ich dobrze, niesie ze sobą wiele pułapek, ale właśnie przez obserwację, naukę i dialog możemy o nich mówić, a nawet reprezentować je lepiej. Oczywiście trudno nam poznać je takimi, jakie są w głębi swojego istnienia, nasze doświadczenie może jednak nam pomóc się do nich zbliżyć, rozwijać międzygatunkowe dialogi właśnie poprzez umiejętność doświadczania i refleksji. Nazwy gatunków, choć wspaniale, jeśli je znamy, nie wyczerpują sposobów opisywania nie-tylko-ludzkich światów. Poznanie ich habitatów, sposobów bycia, sojuszników, symbiotyków oraz ludzkich relacji z nimi pomaga zarówno o nich mówić, jak i aktywnie się o nie troszczyć. A eksperymentalne pisanie – wiersze, codzienne notatki, nieoczywiste internetowe wpisy – może zaprowadzić nas w zupełnie nieznane rewiry, wyprowadzić z kulturowej hermetyczności znajomych logik ku bliskim nam doświadczeniom toczącym się w nas i wokół nas, nawet jeśli zdają się przypominać międzygatunkowe sci-fi.

 

Weronika Zalewska jestartystką wizualną, poetką, studentką Dutch Art Institute. Interesuje się wspólnym rozwijaniem języków i praktyk, które mogą pomóc głębiej zrozumieć międzyludzkie i międzygatunkowe relacje, uwikłania i alternatywne prz*szłości. Tworzy poprzez, tekst, dźwięk, wideo i działania kolektywne. Wierzy, że ważniejsze niż „sztuka” jest budowanie długotrwałych sojuszy na stykach aktywizmu i codzienności, oraz że sci-fi idealnie dopełnia się z ogrodnictwem.

 


[1] Gospodarka Zamkniętego Obiegu (GOZ) to koncepcja, zgodnie z którą produkty oraz surowce pozostają w użyciu najdłużej, jak to możliwe, a tworzenie odpadów jest minimalizowane.

[2] Urszula Zajączkowska, minimum, Warstwy, Wrocław 2017.

[3] Np. książka Entangled Life autorstwa Merlina Sheldrake’a czy prekursorskie prace Simony Kossak.

[4] Julia Fiedorczuk, Inne możliwości. O poezji, ekologii i polityce. Rozmowy z amerykańskimi poetami, Katedra, Gdańsk 2019.

Copyright © Fundacja Puszka